Oceniając
słynny „gest Kozakiewicza” z perspektywy lat, wydaje się, że był to raczej
wyraz niezadowolenia tyczkarza wobec nagannego zachowania publiczności podczas
zawodów niż zaplanowana demonstracja polityczna sportowca, wymierzona w reżim
komunistyczny.
Kibice zachowywali się skandalicznie. Nie było końca krzykom
i gwizdom, gdy na płycie stadionu pojawił się polski lekkoatleta. Bohdan
Tomaszewski wspomina te chwile, z dużą nutą niezadowolenia, ze względu na brak
właściwego dopingu, który powinien być prowadzony przede wszystkim w duchu fair
play: „gwizdali, gdy gotował się do skoku, a kiedy już biegł, przez trybuny
szedł nieprzyjazny pomruk. Nie przeszkadzało mu to, wręcz przeciwnie –
potęgowało wiarę i budziło dodatkową energię, by zrobić na przekór. Kiedy
pokonał rywali, pobił rekord świata i zwyciężył nieprzyjazną widownię, wówczas
wykonał pamiętny »Gest Kozakiewicza«”.Trzeba przyznać, że wydarzenie te było
bezprecedensowe w historii polskiego sportu; zignorowane zostało oczywiście
przez krajową prasę, która donosiła wówczas o heroicznej postawie sportowców
podczas zawodów:„trwający cztery godziny tyczkarski show, którego głównymi
aktorami byli trzej polscy zawodnicy i reprezentant ZSRR Konstantin Wołkow, na
długo zostanie w pamięci nie tylko Polaków. Było to chyba najpiękniejsze
widowisko w dotychczasowych zawodach we wszystkich dyscyplinach na XXII
Igrzyskach Olimpijskich”, – czytaliśmy na łamach „Przeglądu Sportowego”. W
podobny sposób zareagował „Żołnierz Wolności”, który również umieścił relację z
tego konkursu: „Polacy skakali jak z katapulty. Złoty rekord świata Władysława
Kozakiewicza”. Natomiast „Trybuna Ludu” informowała, że Kozakiewicz: „z radości
pokłonił się trybunom nisko do ziemi”.
W innym artykule poświęconym temu zwycięstwu zatytułowanym
„Widziane z kraju” autor zwracał uwagę na styl, w jakim Kozakiewicz
zwyciężył oraz na emocje, które towarzyszyły wtedy sportowcom oraz kibicom:
„umiemy patrzeć na sport, potrafimy go odbierać z rozwagą, oceniać spokojnie
wydarzenia. Ale niech tylko któryś z naszych zawodników […] sięgnie po złoto i
zrobi to tak elegancko i tak wspaniale – jak to zrobił Kozakiewicz – nie
wytrzymujemy i dajemy pełny upust, tylko nam Polakom znanemu, temperamentu. Oj,
przeżyliśmy ten skok, przeżyliśmy”.
Sam Kozakiewicz tuż po zawodach był zaskoczony swym ogromnym
sukcesem: „Jeszcze nie wiem dlaczego dzisiaj skakałem aż tak wysoko. Pewne są
trzy rzeczy: po pierwsze byłem w dobrej formie, po drugie zupełnie nie
odczuwałem zdenerwowania i po trzecie ogromnie chciałem wygrać”.
Złość płynąca z trybun była tak duża, ponieważ nasz
sportowiec pokonał reprezentanta ZSRS, Konstantina Wołkowa. Zawodnik gospodarzy
walczył dzielnie do końca, jednak przegrał – taki jest sport. Tymczasem
sowieccy kibice przyjęli jego porażkę z ogromnym niezadowoleniem, wyrażając
swoje rozczarowanie wobec niego, tuż po zawodach. Pierwszym z nich okazał się
kierowca autokaru, który w tym dniu miał zabrać sportowców, dziennikarzy i
działaczy ze stadionu Łużniki. Jednym z pasażerów był Bohdan Tomaszewski, który
następnie historię tę przelał na papier. Opisywał, że autokar zapełniał się
stopniowo, gdyż pasażerowie powoli wracali z olimpijskiej areny, kierowca zaś
cierpliwie czekał aż będzie komplet. Siedzenia w końcu zapełniły się, kierowca
mógł uruchomić silnik i ruszyć do hotelu. Tymczasem na drodze pozostała jeszcze
jeden osoba, dla której nie było już miejsca w autokarze. Był nią młody
chłopaka w czerwonym dresie, który mokry i zmarznięty stał przed drzwiami
autokaru, licząc, że wsiądzie. Kierowca jednak odjechał, pozostawiając go za
drzwiami. Po chwili, gdy autobus ruszył, Tomaszewski rozpoznał w nim sportowca,
który walczył nie tak dawno z Kozakiewiczem – to był Konstantin Wołkow,
zdobywca srebrnego medalu olimpijskiego. Sprawozdawca „Polskiego Radio”
zanotował po latach: „Autokar rusza. W ciemnościach i strugach deszczu widzę
smutną twarz olimpijczyka. Coraz mniejsza sylwetka gaśnie w mroku. Jedno z
najsmutniejszych wspomnień z tych Igrzysk. Srebrny medal – wielka rzecz!
Srebrny, ale nie złoty. W drodze do hotelu zapytałem kierowcę, dlaczego nie
zabrał Wołkowa. Spojrzał na mnie filozoficznie, wzruszył ramionami i rzucił
krótko: »przecież przegrał«”.
Po powrocie do kraju z polskimi medalistami spotkał się
Prezes Rady Ministrów PRL Edward Babiuch; mówił wówczas: „każdy z was –
stwierdził premier, zwracając się do Olimpijczyków – ma powody do wielkiej
satysfakcji. Zdobyliście sympatię milionów kibiców w kraju i na całym świecie”.
Po latach Kozakiewicza tak wspominał te spotkanie: „Stoimy w szeregu, najpierw
złoci medaliści, potem srebrni i tak dalej. Wchodzi Babiuch, ubrany normalnie:
garnitur, krawat, ale spoglądamy w dół, a on ma na nogach adidasy. W ten sposób
zaznaczył, że idzie na spotkanie ze sportowcami […]. Nagle rozsunęły się
drewniane ściany, a za nimi ukazały się zastawione stoły po brzegi: kawior,
kabanosy, artykuły wtedy w Polsce niedostępne […]; Jacek Wszoła pakuje kabanosy
do kieszeni marynarki. Zobaczył to Babiuch, podchodzi i mówi – »Panie Jacku,
nie trzeba, starczy dla wszystkich«. A Jacek na to – »Moja żona została na dole
i chciałem jej pokazać, bo dawno kabanosa nie widziała«”.
Kilka dni później w siedzibie Akademii Wychowania Fizycznego
w Warszawie odbyła się uroczystość wręczenia olimpijczykom wysokich odznaczeń
państwowych. Z ramienia PZPR w imprezie tej udział wzięli zastępca członka
Biura Politycznego KC PZPR, sekretarz KC Zdzisław Żandarowski oraz kierownik
Wydziału Organizacji Społecznych Sportu i Turystyki KC PZPR Ryszard Bryk.
Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski odznaczony został Kozakiewicz.
Nagrody i wyróżnienia, które spotkały sportowca w kraju po
olimpijskim sukcesie były szeroko komentowane w prasie i telewizji. Gratulacji
nie było końca. Tymczasem media nie nagłaśniały faktu, kiedy to ambasador ZSRS
w Warszawie Boris Aristow wystąpił do polskich władz o odebranie złotego medalu
Kozakiewiczowi za jego zachowanie podczas moskiewskich igrzysk. Wystarczyły
jednak zapewnienia polskich władz sportowych, że pamiętny gest był wynikiem…
bólu ręki, o czym wspominał sam zainteresowany: „Marian Renke wyjaśnił, że
bolała mnie ręka i kurczyłem ją z bólu”.
W 1985 r. mistrz olimpijski z Moskwy Władysław Kozakiewicz
zdecydował się wraz z rodziną opuścić kraj i udał się na emigrację do
zachodnich Niemiec, gdzie otrzymał obywatelstwo. Decyzję tę komentował B.
Tomaszewski: „szkoda, że […] mistrz z Moskwy tak ułożył swoje losy; wylądował w
RFN, startował w niemieckich barwach. Ale jakże zapomnieć to, czego dokonał w
Moskwie?”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz