wtorek, 9 lipca 2013

Kazimierz Deyna w prokuraturze


Zanim Kazimierz Deyna związał się kontraktem z Manchesterem City, w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej w Warszawie prowadzono śledztwo, w toku którego pojawiło się nazwisko piłkarza „Legii”. Wobec niego pojawiły się wątpliwości, które mogły pokrzyżować plany wyjazdu zawodnika do Wielkiej Brytanii.

Sprawie, która była prowadzona w 1978 r. nadano kryptonim „Mundzio”. Służby specjalne PRL podejrzewały piłkarza o niejasne kontakty z obywatelami państw zachodnich, a także osobami zbiegłymi z PRL. Było to częste zjawisko wśród sportowców, lecz w tym przypadku rzecz dotyczyła nie tylko piłkarza, lecz również żołnierza. Deyna był wówczas jednym z najpopularniejszych sportowców w kraju, choć nie wszędzie był lubiany – stąd podwójna ostrożność.
Podejrzenia służb budziły kontakty piłkarza z Waisem Mahendrą, który został aresztowany w styczniu 1978 r. za prowadzenie w PRL działalność szpiegowskiej na rzecz wywiadu RFN. W związku z tym postanowiono przesłuchać w tej sprawie Deynę. Termin przesłuchania w NPW wyznaczono na 10 marca. Z dokumentów wynika, że zawodnik „Legii” w trakcie przesłuchania „w wypowiedziach był nieszczery i dopiero na przedstawione konkretne fakty dot. ich znajomości, przytakiwał lub udzielał wypowiedzi z dużą ostrożnością”. Ze zgromadzonych materiałów wynika, że podczas rozmowy na temat kontaktów z obywatelami państw zachodnich, Deyna miał wykazywać „niepewność” i „brak zdecydowania”. W dodatku – jak sugerowano – miał posiadać dużo większą wiedzę niż przedstawioną w trakcie przesłuchania.
Na niekorzyść dla piłkarza wpływały ustalenia służb z jego pobytu na Mistrzostwach Świata w Argentynie w 1978 r., gdzie miał kilkakrotnie oddalać się od reprezentacji w nieznanym kierunku i celu.
Na potrzeby dochodzenia sporządzono również krótką opinię na temat zawodnika i relacji panujących w warszawskim zespole. Ustalono m.in., że „por[ucznik] Kazimierz Deyna nie cieszy się autorytetem i szacunkiem wśród piłkarzy »Legii«. Zachowuje się dość arogancko w stosunku do przełożonych i zawodników młodszych wiekiem. Cechuje go wyjątkowa dążność do wzbogacenia się”.
Dochodzenie jednak została umorzone, ponieważ nie stwierdzono „jednoznacznych dowodów” na prowadzenie działalności antypaństwowej przez piłkarza, co miało wpływ na „odstąpienie prokuratora od jego aresztowania”.
Następnie, dnia 14 września 1978 r. sprawa została przedstawiana Ministrowi Obrony Narodowej. Na tym szczeblu zapadła decyzja o dalszych losach piłkarza: „zwolnienie z wojska por. Kazimierza Deyny nastąpi przy zachowaniu odpowiednich pozorów, łącznie z notatką w prasie. Angażowanie Kazimierza Deyny po zwolnieniu z WP do angielskiej drużyny nastąpi pod egidą PZPN.”
Takie, nieznane szerokiej opinii publicznej, okoliczności towarzyszyły podpisanemu 22 listopada 1978 r. kontraktowi Kazimierza Deyny z Manchesterem City.

środa, 3 lipca 2013

Początki stadionu Polonii

Pierwszy mecz piłkarski przy ul. Konwiktorskiej drużyna Polonii Warszawa rozegrał w 1928 r., lecz działka, którą otrzymał klub od władz miasta pod budowę boiska okazał się zbyt mały, aby warszawska drużyna mogła właściwie się rozwijać. Problem ten nie został rozwiązany do dziś. Odwrotnie wygląda sytuacja lokalnego rywala, któremu władze stolicy wybudowały piękny stadion na miarę XXI wieku.

Zanim warszawska drużyna przeniosła się w okolicę Dworca Gdańskiego, mecze rozgrywała na boisku w Parku Agrykola, szukając równolegle miejsca na nową siedzibę. Pierwsze propozycje nowej lokalizacji spłynęły do klubu na początku lat 20., wśród których wymieniano m.in. Park Skaryszewski oraz działkę obok Cytadeli. Ostatecznie władze stolicy w 1923 r. zdecydowały się przekazać Polonii ok. 5 hektarów gruntów pod budowę boiska przy ul. Konwiktorskiej, gdzie klub swoją siedzibę ma do dziś.
Już w czasie pierwszych prac związanych z budową boiska pojawiło się wiele głosów, że teren, na którym miał znajdować się klub jest zbyt mały i w przyszłość może mieć to negatywny wpływ na rozwój klubu. W dodatku środki na budowę boiska zostały znacznie ograniczone, stąd inwestycja nie została wykonana według pierwotnych założeń. Była dużo skromniejsza. Zbudowano wówczas mały drewniany domek, prowizoryczne drewniane trybuny i niewielkie szatnie dla sportowców. Boisko piłkarskie otaczała zaś bieżnia dla lekkoatletów. Stadion sprawiał wrażenie, że zbudowany został na chwilę. Liczono w klubie, że władze stolicy przekażą Polonii większy teren w Warszawie, aby klub mógł się rozwijać.
Niestety szalejący kryzysy gospodarczy na początku lat 30. również mocno odbił się na piłkarskich klubach, stąd nie było mowy o nowej lokalizacji dla warszawskiej drużyny. Szansa pojawiła się dopiero kilka lat później, kiedy miasto zgodziło się przekazać odpowiednią działkę przy ul. Rakowieckiej (8–9 hektarów) na budowę nowego stadionu. Miał on być nowoczesnym kompleksem sportowym z boiskiem piłkarskim, bieżnią, skocznią, pływalnią, trybunami i pomieszczeniami klubowymi. Z pewnością jeden z najstarszych klubów stolicy zasługiwał na taki obiekt. Udało się Polonii zdobyć kredyt na budowę nowego stadionu, którego projekt miał przygotować znany architekt mjr inż. Biernacki.
W czasie budowy nowego obiektu piłkarze Polonii mieli rozgrywać swoje mecze na starym stadionie przy ul. Konwiktorskiej, gdzie miał być przeprowadzony gruntowny remont. Miały powstać prowizoryczne trybuny bez dachu, odpowiednie miejsca stojące, ring bokserski na zewnątrz oraz boisko dla prowadzenie innych zajęć sportowych. Wszystko to budowano z myślą o kilkuletnim użytkowaniu, gdyż w planach miała w tym miejscu powstać droga w kierunku miejsca upamiętnienia śmierci Romualda Traugutta. Zakładano jednak, że realizacja inwestycji drogowej potrwa kilka lat, a w tym czasie powstanie już nowy stadion przy ul. Rakowieckiej. W 1936 r. pisała „Gazeta Polska”: „Warszawie przybędzie nowy piękny stadion sportowy i klub zrośnięty z nią tyloletnią tradycją, będzie mógł wreszcie, po długoletniej tułaczce, wejść w okres intensywnej pracy na własnych obiektach”.
Wybuch wojny wszystko zmienił. Dziś Polonia znajduje się w dramatycznej sytuacji. Oby zasłużony klub nie podzielił innych warszawskich drużyn: Gwardii, Sarmaty, Hutnika i Marymontu.

poniedziałek, 1 lipca 2013

„Ach! jaka szkoda, że Państwo nie mogą tego zobaczyć” – bezpieka na tropie Wojciecha Trojanowskiego

Zaliczany był do najwybitniejszych polskich dziennikarzy radiowych. Do dziś wielu sprawozdawców, szczególnie sportowych, z ogromnym sentymentem wspomina Wojciecha Trojanowskiego. A jego słowa wypowiedziane na antenie Polskiego Radia: „Ach! jaka szkoda, że Państwo nie mogą tego zobaczyć” zapisały się na trwałe w annałach dziennikarstwa.

Wojciech Trojanowski to postać niezwykle ciekawa, o wyjątkowo bogatym życiorysie. Urodził się 25 września 1904 r. w Krakowie. Pochodził z rodziny inteligenckiej, jego ojciec był profesorem Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Trojanowski ukończył Gimnazjum im. Adama Mickiewicza w Warszawie, następnie studiował na Wydziale Mechanicznym Politechniki Warszawskiej. W roku 1920 walczył z bolszewikami; osiem lat później debiutował na łamach dziennika sportowego „Stadion”; w tym samym roku jako lekkoatleta startował w Igrzyskach Olimpijskich w Amsterdamie; w kolejnych latach związany był z „Przeglądem Sportowym” oraz z Polskim Radiem. W 1939 r. uczestniczył w kampanii wrześniowej, broniąc stolicy przed hitlerowcami, następnie trafił do niemieckiego obozu, gdzie doczekał wyzwolenia po zakończeniu II wojny światowej; po 1945 r. pozostał na emigracji, gdzie przez kilka lat związany był z radiem BBC, następnie przez wiele lat pracował w Radiu Wolna Europa.
To właśnie praca w RWE w Monachium spowodowała, że dziennikarzem zainteresowały się peerelowskie służby specjalne. Oskarżony o prowadzenie „antypaństwowej” działalności na antenie radia został wpisany w poczet wrogów „władzy ludowej”.
Podobnie jak w wielu innych przypadkach, zainteresowanie Trojanowskim w niedługim czasie ewoluowało w kierunku wieloletniego rozpracowania, które prowadzone było w latach 1954–61, w ramach operacji o kryptonimie „Konfident”. Znamienną jest nazwa nadana tej operacji, która wskazuje na to, że bardzo poważnie rozpatrywano w resorcie próbę pozyskania go w charakterze osobowego źródła informacji. Potwierdzają to dokumenty źródłowe sporządzone w ramach prowadzonego rozpracowania. Niewątpliwie byłby to znaczący sukces bezpieki „fakt ściągnięcia Trojanowskiego, który jest znaną postacią w reakcyjnych kołach emigracyjnych powinien wpłynąć hamująco na wrogą działalność działaczy emigracyjnych […]. W wypadku załamania się Trojanowskiego w czasie przesłuchania, osobę jego będzie można wykorzystać do szerszej akcji politycznej, mającej na celu prowadzenie roboty rozkładowej wśród emigracji. W przeciwnym razie zostanie on skierowany do Sądu za wrogą działalność przeciwko >>Polsce Ludowej<<” – zanotował ppłk Wieniawski z Departamentu I Wydziału V Komitetu ds. Bezpieczeństwa Publicznego. Warto więc przyjrzeć się dokładniej niezwykle interesującej i starannie przygotowanej, wspólnie przez Departamenty I i III Komitetu ds. Bezpieczeństwa Publicznego, rozpracowania w ramach operacji o krypt. „Konfident”, której celem było ściągnięcie Trojanowskiego do kraju.
Dokumenty z zasobów Instytutu Pamięci Narodowej ilustrują nam precyzyjny scenariusz przygotowanego przedsięwzięcia, którego przebieg miał mieć miejsce w Berlinie Zachodnim w 1955 r. podczas Mistrzostw Europy w boksie. W Warszawie słusznie zakładano, że korespondentem RWE na tych mistrzostwa będzie Trojanowski; pozostało więc wytypować osoby z bliskiego otoczenie dziennikarza, które skutecznie wykonałyby powierzone zadanie. Najbliższym otoczeniem było z pewnością środowisko dziennikarskie, więc tam właśnie postanowiono znaleźć odpowiednie osoby. W rezultacie działań służb pośród polskich dziennikarzy akredytowanych na mistrzostwa znalazło się dwóch agentów o pseudonimach „Dar” i „Nell”. To oni w dużym stopniu mieli stać się głównymi antybohaterami przygotowanego scenariusza.

Agent „Dar”

„Ag[ent] »Dar«: lat 56, zwerbowany w lutym 1954 r. na materiałach kompromitujących, znany w przedwojennych kołach dziennikarzy sportowych. W latach 1929–1932 przebywał w Paryżu jako referent Konsulatu Polskiego”. Po powrocie z Francji związany m.in. z „Kurierem Czerwonym”, gdzie kierował działem sportowym. Jego zainteresowania koncentrowały się głównie wokół boksu (kwerenda w IPN, której celem było ustalenie tożsamości agenta nie została zakończona przed publikacją). Ta krótka charakterystyka sporządzona na potrzeby prowadzonej operacji w dalszej części ukazuje nam kilka innych niezwykle cennych informacji o nim. W czasie okupacji prowadził „biuro filatelistyczne” w Warszawie, po wojnie powrócił do pracy dziennikarza sportowego. W 1948 r. znalazł się w grupie dziennikarzy akredytowanych na Igrzyska Olimpijskie w Londynie. Tam, jak wynika z akt, „spotkał się z [Wojciechem] Trojanowskim w jego prywatnym mieszkaniu”. W dokumencie tym znajduje się także ocena przebiegu współpracy informatora z aparatem represji; z dokumentu wynika, że wykorzystywany był przede wszystkim w „kołach dziennikarskich”, a dostarczane doniesienia traktowano jako „dość wartościowe”, z uwagą, że „ma jednak pewne opory w udzielaniu informacji o osobach, z którymi jest towarzysko związany i w tym względzie nie jest całkowicie szczery”. Opinia ta miała kluczowe znaczenie w prowadzonej operacji przeciwko Trojanowskiemu.

Agent „Nell”

Przedwojenny dziennikarz sportowy, członek Partii oraz wieloletni współpracownik aparatu represji – tak w dużym skrócie można przedstawić sylwetkę informatora o pseudonimie „Nell”, która wyłania się z dokumentów udostępnionych przez IPN. Według dziennika archiwalnego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych PRL (Numer archiwalny 4124/I) agentem tym miał być dziennikarz Zygmunt Dall-Dalberg (zm. 1970 r.); dowiadujemy się również tam, iż teczka personalna oraz trzy teczki pracy agenta zostały zniszczone w 1980 r. Istotna, z punku widzenia prowadzonej operacji, jest opinia wyrażona przez funkcjonariusza odpowiedzialnego za realizację zadania, który zanotował, że „Nell” „jest agentem sprawdzonym, chętnie wykonuje powierzone mu zadnia. Na podstawie dostarczanych przez niego materiałów przeprowadzane były areszty”, zaś za współpracę otrzymywał „wynagrodzenie pieniężne”; może to świadczyć, że agent ten był aktywnym osobowym źródłem informacji. Niewątpliwie ważnym argumentem przemawiającym za wykorzystaniem agenta ps. „Nell” była znajomość z rozpracowywanym figurantem: „zna osobiście Trojanowskiego, z którym ostatnio widział się w 1948 r. na Olimpiadzie w Londynie” – podsumował ppłk Wieniawski. Potwierdza to także donos agenta z 22 kwietnia 1955 r.: „W Londynie w 1948 r. na Olimpiadzie spotkałem Trojanowskiego […]. Byłem razem z red[aktorem] [Kazimierzem] Gryżewskim […]. Zamieniliśmy wówczas kilka słów”. Rozmawiano m.in. o możliwości powrotu Trojanowskiego do Polski, pytany o to przez informatora ps. „Nell”, dziennikarz (wówczas BBC) odpowiadał bardzo wymijająco: „Przyzwyczaiłem się już do Anglii […]. A zresztą boję się wstrząsu jaki wywoła u mnie widok zburzonej Warszawy”. W rzeczywistości bardzo tęsknił za ojczyzną; jak podawał agent w czerwcowym doniesieniu była to jego ostatnia rozmowa z Trojanowskim.
Od agenta „Nell” oczekiwano, że „przeprowadzi ściągnięcie Trojanowskiego do kraju”, a wykona to z pomocą informatora „Dar”, którego jednocześnie będzie stale kontrolował, ponieważ peerelowskie służby specjalne nie darzyły go pełnym zaufaniem.

Przebieg operacji

Zanim przedstawiono agentom ich role w prowokacji przeciwko Trojanowskiemu w resorcie 11 maja 1955 r. przygotowano „Plan ściągnięcia korespondenta terenowego RWE Trojanowskiego Wojciecha”. Ukazano w nim sylwetkę figuranta, agentów, motywy działania resortu oraz zarys planu z wyraźnym podziałem obowiązków dla informatorów. Zdawano sobie sprawę, że każdy z nich miał inny stosunek do Trojanowskiego. Niemniej stanowili duet, który dawał gwarancję skutecznego wykonania powierzonego zadania, nawzajem się uzupełniając.
Przyjacielskie kontakty agenta „Dar” (w resorcie zakładano, że znajomość ich miała swój początek w okresie młodości) z dziennikarzem RWE dawały nadzieje na „wytworzenie przyjacielskiej atmosfery” podczas spotkania w Berlinie Zachodnim. Miał za zadanie „stworzyć warunki agentowi ps. »Nell« przebywania w towarzystwie Trojanowskiego”. Obawiano się dekonspiracji za strony agenta „Dar”: „Biorąc jednak pod uwagę bojaźliwość ag[enta] »Dar« oraz przyjaźń z figurantem, która może doprowadzić do zdradzenia naszych zamierzeń przed wymienionym, nie zostanie on zapoznany z całokształtem sprawy, lecz zostanie wykorzystany kapturowo”. Czyli miał nie zdawać sobie sprawy z rzeczywistych zamiarów wykorzystania go przez bezpiekę. Należy jednak podkreślić, że „sam wysunął propozycję wykorzystania jego wyjazdu [na Mistrzostwa Europy w boksie w 1955 r.] do zebrania bliższych danych o RWE przez Trojanowskiego”; natomiast w świetle akt, nie był świadomy tego, że swym działaniem może przyczynić się do aresztowania Trojanowskiego. Zwracano uwagę agentowi „Dar”, żeby nie spotykał się z Trojanowskim sam na sam, gdyż może wzbudzać to uzasadnione podejrzenia, sugerowano w ten sposób, aby w spotkaniach tych brał udział także inny dziennikarz z kraju, którego zna Trojanowski, wskazując agenta ps. „Nell”. Niewątpliwie godny odnotowania jest sposób, w jaki agent „Dar” miał prowadzić rozmowy – tak, „ażeby wzbudzić w Trojanowskim tęsknotę za krajem”.
Szczegółowe instrukcje dotyczące przebiegu operacji otrzymał drugi z dziennikarzy. Ten, w przeciwieństwie do swojego kolegi, był „luźno związany z Trojanowskim”. Funkcjonariusz prowadzący tę operację podobnie oceniał obu dziennikarzy, porównując ich. Według niego agent „Nell” „jest sprawdzony, posiada charakter zdecydowany i bez skrupułów. Wobec tego jemu zostanie powierzone zadanie ściągnięcia Trojanowskiego do Berlina Wsch[odniego]”. (Agent „Nell” wykorzystywany był również w rozpracowaniu prowadzonym przeciwko innemu dziennikarzowi – Bohdanowi Tomaszewskiemu).
W Warszawie przygotowane zostały dwa sposoby realizacji zadania, które według podziału obowiązków i stopnia wtajemniczenia przekazane zostały agentom. Pierwszy plan z pewnością był trudny do zrealizowania, wręcz niemożliwy. Pomysłodawcy zakładali, że przyjacielskie stosunki między figurantem a agentem „Dar” pozwolą przekonać Trojanowskiego do przyjazdu w trakcie mistrzostw do Berlina Wschodniego. Spotkanie to zaaranżować miał właśnie ten informator, zapraszając Trojanowskiego do wytypowanego przez bezpiekę lokalu „Caffe Warschau”, tam zaś czekałaby z agentem ps. „Nell” na przybycie dziennikarza. Tymczasem plan przewidywał, że przed wejściem do restauracji Trojanowski zostałby zatrzymany wspólnie przez rezydenta Departamentu I KdsBP ps. „Józef” oraz funkcjonariusza aparatu represji NRD. Słusznie jednak zakładano, że dziennikarz nie zechce przyjechać do tej części Berlina, obawiając się aresztowania. Wobec tego alternatywą było przeprowadzenie operacji na terenie Berlina Zachodniego.
Plan numer dwa również przewidywał zorganizowanie przez agenta ps. „Dar” spotkania z Trojanowskim; agent miał zaproponować restaurację wyznaczoną wcześniej przez wspomnianego rezydenta ps. „Józef”. W aktach nie wskazano konkretnego miejsca, jednak istotne było, aby restauracja znajdowała się w pobliżu stacji kolejowej Sban, która oddalona była zaledwie kilka kilometrów od „zakwaterowania agentów i figuranta”. Według planu miało to duże znaczenie dla powodzenia całego przedsięwzięcia. Tymczasem w kawiarni po przeciwnej stronie ulicy przebywać miał funkcjonariusz bezpieki, który w odpowiednim momencie miał włączyć się do operacji.
Przed przybyciem do restauracji agent „Nell” miał otrzymać „niezbędne środki do przeprowadzenia zadania”. W trakcie pobytu w lokalu informator ten „będzie wykazywał ruchliwość”, aby zachęcić tym samy do zabawy agenta ps. „Dar”, a przede wszystkim Trojanowskiego. Poza tym zobowiązany był ustalić, czy w miejscu tym nie ma znajomych dziennikarza RWE, aby w ten sposób po skutecznym przeprowadzaniu akcji uniknąć dekonspiracji. Następnie w dogodnym momencie (sugerowano, aby wykonać to, gdy Trojanowski i agent „Dar” znajdować się będą na parkiecie zajęci tańcem) miał wsypać do kieliszka Trojanowskiego „proszek odurzający”; po wypiciu zawartości kieliszka przez Trojanowskiego agent „Nell” w umówiony sposób (nie jest podany w jaki) miał poinformować będącego w kawiarni naprzeciwko funkcjonariusza Departamentu III KdsBP, który w odpowiednim momencie „odwoła” agenta „Dar” pod pretekstem „wzywania go do ekipy i wysłania do miejsca zakwaterowania”; równocześnie funkcjonariusz miał poinformować go o tym, że „postara się skłonić ag[enta] »Nell« również do powrotu, ażeby nie przytrafiło mu się coś złego”. Po tym agent „Dar” miał udać się do miejsca zakwaterowania, następnie restaurację opuścić miał agent „Nell” wraz z Trojanowskim, będącym pod wpływem środków odurzających, kierując się w stronę stacji kolejowej Sban. W pobliżu nich ciągle miał pozostawać wspomniany pracownik Departamentu III, a na stacji miał wsiąść do tego samego wagonu, do którego wejdą dziennikarze. W zależności od stanu, w jakim będzie znajdował się Trojanowski, agent „Nell”, pod pozorem zakupu „napoju chłodzącego”, miał wyjść tuż przed odjazdem na peron. Tym samym w pociągu udającym się do Berlina Wschodniego Trojanowski pozostanie pod „opieką” pracownika bezpieki, który na pierwszym przystanku poza zachodnią strefą Berlina miał przekazać dziennikarza czekającym tam pracownikom aparatu represji PRL i NRD. Tymczasem informator „Nell” po powrocie do hotelu miał poinformować agenta „Dar”, że „po jego odejściu spotkali znajomego Trojanowskiego, który zabrał go do taksówki w celu odwiezienia do miejsca zamieszkania”.
Opisywane dwa plany działania nie zostały jednak skutecznie zrealizowane, mimo że, jak wynika z dokumentów, wymienieni agenci rozmawiali z Trojanowskim w trakcie Mistrzostw Europy w boksie.
W postanowieniu o zaniechaniu rozpracowania o kryptonim „Konfident” z 11 marca 1961 r. czytamy m.in.: „figurant pracuje w RWE jedynie jako sprawozdawca sportowy. Na propozycję […] z naszej strony odnośnie powrotu do kraju lub ewentualnego utrzymywania z nami kontaktu nie zgodził się kategorycznie. Wnoszę o zaniechanie dalszego prowadzenia sprawy agenturalnej na osobę nr 554 krypt[onim] »Konfident«” – zanotował por. Marian Krzemiński.
W roku następnym kontakt poufny ps. „Stefan” (Stefan Rzeszot) w rozmowie z funkcjonariuszem SB tak wspominał ostatnie spotkanie z Trojanowskim: „wyczuwam, że tęskni za Polską; wypytywał, jak wygląda Warszawa, chciałby przyjechać do kraju, [lecz] – jak sam stwierdził – boi się, że go zaraz po przyjedzie zamkną”.

piątek, 28 czerwca 2013

Zarys działalności informatora ps. „Stefan”

Stefan Rzeszot, jak wynika z akt MSW, miał zostać pozyskany do współpracy w charakterze informatora przez WUBP w Krakowie 19 października 1945 r. Zobowiązując się do współpracy, miał napisać m.in.: „Ja, Rzeszot Stefan […] zobowiązuje się szczerze i dokładnie donosić o działalności wrogich organizacji i ludzi do nich przynależnych. Doniesienia swoje będę podpisywał pseudonimem »Czarny« […]. Za naruszenie tego zobowiązania będę odpowiedzialny przed sądem […]. Tak mi dopomóż Bóg”; w aktach występuje także pod ps. „Stefan”.

Bezpieka starała się wykorzystać dziennikarza głównie w środowisku sportowym, ale również wśród osób, z którymi spotykał się w ramach wykonywania obowiązków zawodowych. W 1954 r., po wstąpieniu Rzeszota do PZPR, dziennikarz miał zostać wyeliminowany z „sieci agenturalno-informacyjnej”. Nadal jednak traktowany był przez peerelowskie służby specjalne jako kontakt poufny.
Warto przybliżyć w kilku zdaniach agenturalną działalność dziennikarza w środowisku, w którym na co dzień pracował. W latach 60. oficerem prowadzącym kontakt poufny ps. „Stefan” był por. R. Wieczorek, który ze spotkań sporządzał notatki. Zachowało się ich dość dużo, dzięki temu pozwala to odtworzyć obraz współpracy. W trakcie jednego ze spotkań 26 lutego 1960 r. funkcjonariusz SB miał pytać o dziennikarzy pracujących w redakcji „Sportowca”, w którym wówczas Rzeszot był redaktorem naczelnym. W zainteresowaniu SB znajdował się wtedy m.in. Łukasz Jedlewski, którego podczas tego spotkania Rzeszot miał ocenić jako jednego z najzdolniejszych dziennikarzy sportowych młodego pokolenia. Zainteresowanie Jedlewskim wynikało z innego powodu: „interesuje nas jego osoba w związku z niedawnym pobytem na Akademickich Mistrzostwach Świata w Turynie i chcemy pewne sprawy w rozmowie z nim wyjaśnić, lecz tylko doraźnie. »Stefan« dodał, że gdyby na terenie Turynu doszło do jakichś niejasnych kontaktów między ludźmi politycznie zaangażowanymi a Jedlewskim, to na pewno by go o tym powiadomił, gdyż wprowadził w redakcji taki zwyczaj, że każdy po powrocie z delegacji zagranicznej składa mu szczegółowe sprawozdanie”. W trakcie tego spotkania miało dojść do rozmów na temat dziennikarzy zatrudnionych w innych redakcjach sportowych. W kręgu zainteresowania SB znajdował się także zatrudniony w „Expressie Wieczornym” Andrzej Jucewicz. W trakcie rozmowy esbek miał uzyskać wiedzę na temat trudnej sytuacji materialnej dziennikarza: „Jucewicz jest w ciężkich warunkach materialnych, gdyż płaci raty na mieszkanie spółdzielcze i obecnie nastawiony jest na zarabianie jak największej ilości pieniędzy, oczywiście w swoim zawodzie” – donosił KP ps. „Stefan”.
Z kolejnych dokumentów wynika, że na początku lat 60. SB poprzez Rzeszota interesowała się innym dziennikarzem sportowym. Tym razem chodziło o Jerzego Budnego, którego KP ps. „Stefan” przedstawił w maju 1962 r. jako osobę o nienagannej postawie życiowej, dodając, że „poglądy polityczne pozwalają określić tego człowieka jako osobę, do której można mieć pełne zaufanie”. W trakcie tego spotkania por. Wieczorek wręczył rozmówcy 1000 zł za dotychczasową współpracę. Warto w tym miejscu dodać, że Budny, jak wynika z akt, miał zostać pozyskany w charakterze kontaktu służbowego (KS) przez Departament II MSW 6 lutego 1962 r., czyli przed wspomnianą rozmową agenta z SB. Być może rozmowa por. Wieczorka z KP ps. „Stefan” na temat Budnego była wynikiem rutynowych działań podjętych w celu sprawdzenie operacyjnego nowo pozyskanego osobowego źródła informacji; takie działania prowadzono bardzo często, nawet w stosunku do sprawdzonych agentów z dużym stażem.

„Stefan” na Zachodzie

SB starała się także wykorzystać częste wyjazdy zagraniczne Rzeszota, aby w ten sposób uzyskać informacje na temat działalności polskich dziennikarzy na Zachodzie, a w szczególności tych, którzy skupieni byli przy Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Jednym z nich był zamieszkały w zachodnich Niemczech Edward Sokopp, wobec którego SB starała się wykorzystać informacje uzyskane przez por. R. Wieczorka z rozmów z KP ps. „Stefan”. Wynikało z nich, że „Stefan” miał się spotkać z nim podczas zimowych Igrzysk Olimpijskich w Innsbrucku w 1964 r. oraz po tej olimpiadzie w Monachium, gdzie mieszkał Sokopp. Podczas jednego z tych spotkań Sokopp wspominał, że chciałby, aby jego małżonka nauczyła się języka polskiego, gdyż pochodziła z USA, „gotów był przyjąć na »prywatne stypendium« polską studentkę, która miałaby tam dobre warunki studiowania, mieszkania u niego w domu w zamian za naukę i konwersację polskiego z jego żoną”. SB poprzez KP ps. „Stefan” starła się wykorzystać nadarzającą się okazję, która stwarzała realną szansę inwigilacji dziennikarza poprzez umieszczenie w jego domu podstawionej osoby jako korepetytora. Takie właśnie zadanie otrzymał KP ps. „Stefan”. Okazją miało być spotkanie dziennikarzy w Kolonii podczas lekkoatletycznych zawodów we wrześniu 1964 r. Przestrzegano jednak „Stefana”, aby w trakcie rozmów z Sokoppem zachował szczególne środki ostrożności, aby uniknąć dekonspiracji: „Sokopp na pewno byłby zdumiony gdyby KP utrzymywał z nim ścisły kontakt, nie obawiając się świadków z Polski. Ponadto już przy wykonywaniu poprzednich zadań w świecie sportowym słychać było komentarze, że KP utrzymuje kontakty z [Radiem] Wolna Europa. Taka opinia nikomu nie pomaga i KP sam się z tym liczy” – notował por. Wieczorek. W dokumentach nie ma jednak informacji, czy to zadanie zostało wykonane w trakcie tego pobytu. Można przypuszczać, że do planowego spotkania doszło, gdyż Sokopp był zakwaterowany w hotelu wraz z polską reprezentacją. Dziennikarze Radia Wolna Europa „mieli zarezerwowane pokoje w tym samym hotelu, co nasza ekipa i dzięki temu byli cały czas przy naszych zawodnikach”. Według tej notatki KP ps. „Stefan” zasugerował, że należy poprzez władze sportowe PRL w przyszłości ograniczyć możliwości zamieszkania dziennikarzy Radia Wolna Europa z polskimi sportowcami.
Kolejna notatka por. R. Wieczorka dotyczyła wyjazdu dziennikarza na MŚ w piłce nożnej do Wielkiej Brytanii w 1966 r. Mimo że reprezentacja Polski nie zakwalifikowała się do tego turnieju, to SB zależało, aby wykorzystać ten wyjazd do zbierania informacji na temat bardzo licznej polskiej emigracji skupionej w londyńskim ośrodku, która osiedliła się tam po zakończeniu II wojny światowej. Zdaniem funkcjonariusza SB, KP ps. „Stefan” w trakcie pobytu w Londynie spotkał się m.in. z gen. Władysławem Andersem: „spędziliśmy parę godzin – był bardzo rozmowny. Tematy: kobiety, konie, historia wojska, sprawy artystyczne – żona Andersa jest aktorką. Nie było z jego strony [Andersa] ani jednej aluzji politycznej”.
Reasumując, warto podkreślić, że za swoją działalność dziennikarz miał być wynagradzany finansowo, a – jak to notował ppor. J. Wielgo – „pieniądze te będą stanowiły pewnego rodzaju element wiążący KP z pracą naszej służby”. Ostatnia notatka służbowa znajdująca się w „Teczce Pracy” KP ps. „Stefan” sporządzona została 4 maja 1972 r.

Rzeszot w tle sprawy Bogdana Tuszyńskiego

Najcenniejsze jednak doniesienia agenturalne informatora ps. „Stefan” są związane z postacią Bogdana Tuszyńskiego. To właśnie one przyczyniły się na początku lat 60. do pozyskania przez SB Tuszyńskiego w charakterze Tajnego Współpracownika. Historia ta miała swój początek w 1963 r., kiedy to Tuszyński przebywał w Szwecji na zorganizowanych tam MŚ w hokeju. Zawody rozgrywane wówczas w Sztokholmie były kolejną imprezą sportową z pozoru niczym nie różniącą się od pozostałych. Tuszyński jako sprawozdawca Polskiego Radia komentował mecze wspólnie ze Stefanem Rzeszotem będącym wówczas redaktorem naczelnym „Sportowca” oraz z Tadeuszem Maliszewskim – dziennikarzem katowickiego „Sportu”.
Po zakończeniu mistrzostw jak zwykle każdy z nich przedstawił w kraju rachunki za pobyt w miejscowym hotelu w celu rozliczenia ich; taki zwyczaj panował w większości redakcji sportowych. Jednak tym razem rachunki te wzbudziły podejrzenia władz, które przypuszczały, że zostały one sfałszowane. Zanim poinformowano o tym podejrzanych dziennikarzy, jak wynika z dokumentów MSW, 30 marca 1963 r. relację z tego wyjazdu złożył wspominany już KP ps. „Stefan”, który wraz z Tuszyńskim przebywał na tych zawodach. Podczas rozmowy z funkcjonariuszem SB por. R. Wieczorkiem poruszono temat tajemniczego emigranta z Polski, który kontaktował się z polskimi dziennikarzami, a na dodatek w Sztokholmie miał być zakwaterowany wraz z polską delegacją. Ze wstępnych informacji SB wynikało, że był nim niejaki „Simon”: „Był bardzo regularnie w hotelu, w którym mieszkała nasza ekipa. Jest bardzo charakterystyczny, gdyż nie ma jednej ręki, nosi brodę i stale ma ze sobą aparat fotograficzny. Przedstawił się jako fotoreporter” – tak opisywał go, zdaniem SB, KP ps. „Stefan”. Z treści sporządzonej notatki wynika również, iż osoba ta utrzymywała bliskie kontakty z Bogdanem Tuszyńskim. W trakcie rozmowy nie informowano „Stefana” o właściwym celu spotkania; oficjalnie było to rutynowe spotkanie z osobowym źródłem informacji, jakie przeprowadzano po każdych zawodach rozgrywanych poza granicami kraju. Dzięki przedstawionej przez „Stefana” charakterystyce tajemniczego emigranta z Polski ustalono wstępnie jego tożsamość; miał nim być Zygmunt Sobczyk, którego MSW podejrzewało kilka lat wcześniej o to, że starał się nawiązać kontakt z grupą „Mazowsze” przebywającą wówczas w Szwecji.
W związku z podejrzeniami o sfałszowanie rachunków przedstawionych przez dziennikarzy oraz tajemniczymi kontaktami Tuszyńskiego z Sobczykiem postanowiono przesłuchać głównych podejrzanych; gdyby fałszerstwo potwierdziło się, to z pewnością SB wykorzystałoby ten fakt we właściwy dla resortu sposób. Pierwszym dziennikarzem wezwanym na przesłuchanie był Stefan Rzeszot, który 19 sierpnia miał sporządzić pisemne oświadczenie w związku z pobytem w Szwecji, na podstawie którego można odtworzyć przebieg tego spotkania. W trakcie rozmowy poinformowano dziennikarza o przyczynach przesłuchania, okazując mu hotelowy rachunek. Rzeszot miał wyjaśnić wówczas, że „r[achune]k ten otrzymał od red[aktora] Bogdana Tuszyńskiego, który rozliczył się podobnym r[achun]kiem”. Następnie miał przyznać, że popełnił błąd, „nie sprawdzając pochodzenia r[achun]ku, jak również przedstawiając go do rozliczenia”. Kontynuując, miał napisać, że nie są mu znane okoliczności, w jakich Tuszyński je zdobył; tym samym obarczył go całą winą.
Następnie, 20 sierpnia prośbę o przesłuchanie Tuszyńskiego do swego przełożonego wystosował ppłk T. Chlebicki w której czytamy m.in.: „w marcu 1963 r. Tuszyński został delegowany do Szwecji wraz ze Stefanem Rzeszotem – red[aktorem] nacz[elnym] »Sportowca« oraz Tadeuszem Maliszewskim – red[aktorem] »Sportu« celem obsłużenia hokejowych MŚ. W Sztokholmie Tuszyński zapoznał osobnika występującego pod nazwiskiem Simon […]. Ww. redaktorzy zamieszkali w hotelu »Kristineberg«. Tuszyński po bliższym poznaniu Simona załatwił przez niego wystawienie fikcyjnych rachunków hotelowych dla siebie, Rzeszota i Maliszewskiego. Rachunki te opiewające na wyższą sumę pochodziły z hotelu »Strommen«, podczas gdy w istocie rzeczy powinny pochodzić z hotelu »Kristineberg«. Rachunek za dobę hotelową w »Kristineberg« wynosił 13 koron szwedzkich, podczas gdy na fikcyjnym rachunku »Strommen« wynoszą 23 korony szwedzkie […]. Ujawnienie fikcyjnych rachunków hotelowych grozi poważnymi konsekwencjami wszystkim trzem redaktorom. Z uwagi na to, że Rzeszot pozostaje w kontakcie z naszą służbą i że złożył w tej sprawie oświadczenie obciążające poważnie Tuszyńskiego, wskazanym jest wykorzystanie posiadanego materiału do operacyjnego wykorzystania Tuszyńskiego”. Przytoczona kwota, którą zdaniem SB mieli zyskać dziennikarze, nie była wysoka, nawet biorąc pod uwagę fakt, że na terenie Szwecji przebywali kilkanaście dni, jednak oświadczenie, które miał złożyć Rzeszot dało SB powód do działania wobec Tuszyńskiego. W zasadzie w MSW rozpatrywano wówczas dwie możliwości: albo pozyskanie dziennikarza do współpracy w charakterze osobowego źródła informacji na podstawie „materiałów kompromitujących”, albo przekazanie zgromadzonych dowodów obciążających odpowiednim służbom. Postanowiono, że decyzja co do kierunku działań wobec dziennikarza podjęta zostanie po przeprowadzonej z nim rozmowie: „w zależności od wyników rozmowy z Tuszyńskim zdecydować o jego operacyjnym wykorzystaniu bądź nadaniu sprawie właściwego biegu przez Biuro Prasy KC”.
Następnego dnia naczelnik Wydziału IV Departamentu III MSW wyraził zgodę na przeprowadzenie rozmowy z Tuszyńskim. Z dokumentów wynika, że dziennikarz został wezwany telefonicznie na przesłuchanie 2 września. Zaskoczony telefonem z MSW przypuszczał, że wezwanie ma związek z incydentem w Wołowie, w którym brał udział (został wówczas zatrzymany przez miejscową MO za zakłócanie porządku publicznego). Tymczasem rozmowa ku zaskoczeniu Tuszyńskiego dotyczyła jego pobytu w Szwecji. W szczególności zaś bezpieka interesowała się kontaktami dziennikarza z „Simonem”. Pytany w trakcie rozmowy o powiązania z tajemniczym emigrantem z Polski, Tuszyński miał przyznać, że utrzymywał z nim kontakty. Dziennikarz miał potwierdzić ustalone przez SB nazwisko emigranta, mówiąc, że przedstawił się jako Zygmunt Sobczyk. Tuszyński w kilku zdaniach miał przybliżyć postać Sobczyka; wspominając, że Sobczyk osiedlił się w Szwecji po zakończeniu II wojny światowej, podczas której służył w armii gen. Stanisława Maczka; stąd przypuszczenie, że podczas działań wojennych stracił rękę. Na terenie Szwecji prowadził własny zakład fotograficzny oraz współpracował jako tłumacz z miejscową policją. W dalszej części przesłuchania SB starała się uzyskać informacje od dziennikarza, jaki charakter miały jego kontakty z Sobczykiem. Z dokumentów dowiadujemy się, że Sobczyk pożyczył Tuszyńskiemu 80 koron szwedzkich, a ten zadeklarował, że po powrocie do kraju w zamian za udzielną pożyczkę wyśle Sobczykowi polskie książki oraz płyty; Sobczyk zaś miał przekazać Tuszyńskiemu prezent w postaci „skarpetek i żyletek”. „Zapytany, czy korzystał z innych form pomocy materialnej świadczonej przez Sobczyka, odpowiedział przecząco. Wówczas przedłożyłem mu fotokopie sfalsyfikowanego rachunku hotelowego, prosząc o wyjaśnienie jego pochodzenia. Tuszyński nie sądził, że rachunki te są w naszym posiadaniu i został mocno tym przybity. Widząc, że nie ma co lawirować, złożył oświadczenie na ten temat, podając, że sprawa ta była przedmiotem dyskusji i rozważań całej trójki: Rzeszota, Maliszewskiego i jego. Ponieważ tuż przed wyjazdem ani Rzeszot, ani Maliszewski nie mogli załatwić tych rachunków, załatwił je przez Sobczyka sam Tuszyński. Tuszyński dodał przy tym, że rachunki te nie pochodziły z żadnego hotelu i były fikcyjne. Zapytany, czy zdaje sobie sprawę z konsekwencji, jakie mogą być wyciągnięte w stosunku do niego, odpowiedział twierdząco, «zakaz wyjazdów za granicę, pozbawienie wykonywania zawodu i ew[entualna] sprawa prokuratorska». Dawał do zrozumienia, by nie łamać mu kariery […]. W tym stanie rzeczy zaproponowałem mu współpracę z organami służby bezpieczeństwa jako formę rehabilitacji za popełnione przestępstwo. Tuszyński wyraził zgodę na udzielanie pomocy naszej służbie. Wyraził przy tym ubolewanie, że nie zwróciliśmy się do niego wcześniej z taką propozycją i że zaproponowaliśmy mu ją w przykrej dla niego sytuacji. Podpisał zobowiązanie o współpracy na zasadzie dobrowolności, wybierając sobie ps. «Fala»”. W ankiecie personalnej TW „Fala” oficer prowadzący zaznaczył, że Tuszyński został pozyskany na zasadzie „dobrowolności”. Trudno jednak się z tym zgodzić, ponieważ ewidentnie podczas werbowania wykorzystano materiały, które mogły skompromitować dziennikarza, wprowadzono również element szantażu, który w konsekwencji mógł złamać dotychczasowy dorobek dziennikarza.
Należy podkreślić, że przedstawiony materiał, stanowi zaledwie wycinek z wieloletniej i aktywnej współpracy informatora ps. „Stefan” z peerelowskim aparatem represji, który wyłania się z zachowanych dokumentów w IPN.

wtorek, 25 czerwca 2013

Bokserski pojedynek

W okresie PRL rywalizacja sportowców polskich z radzieckimi elektryzowała kibiców nad Wisłą, gdyż była to nieliczna okazja do zwycięstwa nad komunistami ze Wschodu. Tak było w trakcie Mistrzostw Europy w boksie rozgrywanych w Warszawie w 1953 r., gdzie doszło do słynnego pojedynku Zygmunta Chychły z Siergiejem Szczerbakowem.

Organizacja Mistrzostw Europy w boksie w Warszawie była ogromnym wydarzeniem w skali całego kraju, gdyż dyscyplina ta cieszyła się dużą popularnością wśród kibiców. Polscy pięściarze odnosili wówczas duże sukcesy na arenach międzynarodowych, stąd nie może dziwić, że w corocznym plebiscycie „Przeglądu Sportowego” na 10 najlepszych sportowców w latach 1951–1952 zwycięzcą okazał się Zygmunt Chychła. Znakomity bokser, który był pierwszym powojennym polskim złotym medalistą olimpijskim z Helsinek z 1952 r.
W mistrzostwach swój udział zadeklarowało 119 pięściarzy z 19 krajów. Zawody miały odbyć się w hali Gwardii, gdzie na 17 maja zaplanowano uroczyste otwarcie mistrzostw z wieloma atrakcjami, a dzień później miały odbyć się pierwsze walki. Ostatnie pojedynki zaś miały być toczone 24 maja; tego dnia też o godzinie 19 zaplanowano uroczyste pożegnanie uczestników.
Spodziewano się, że mistrzostwa zobaczy na żywo około 44 tys. widzów, pozostali kibice mogli liczyć na rozstawione w stolicy odbiorniki (na Powiślu i Mariensztacie), gdzie prowadzono transmisję z walk oraz codzienne relacje na antenie „Polskiego Radia”. Zadbano również o porządek wokół Hali Mirowskiej, gdzie w odległości 200 m od budynku, w którym rozgrywane były zawody, mogły przebywać wyłącznie osoby z biletami. Organizatorzy zatroszczyli się również o palaczy, którzy, aby odreagować stres związany z oglądaniem walk bokserskich, mieli stworzone specjalne palarnie na powietrzu, w pobliżu zaś zlokalizowany był bufetu.
Podopieczni Feliksa Stamma ostatni etap przygotowań do mistrzostw spędzili na obozie w Cetniewie, gdzie trener solidnie przygotowywał zawodników do zbliżających się zawodów, o czym donosili dziennikarze „Przeglądu Sportowego”: „Przez 120 minut stał Feliks Stamm w ringu. Gdy skończył ćwiczenia koszula jego była cała mokra. Nic dziwnego. Jego pięści uzbrojone w rękawice stanowiły tzw. »tarczę«. Przez pełne 2 godziny w »tarczę« biło 6 zawodników. Każdemu z nich poświęcił Stamm 20 min, korygując błędy jakie zauważył dnia poprzedniego w czasie sparingu”.
Zanim pięściarze zakończyli przygotowania w Cetniewie, wzięli udział w obchodach święta pracy. „Dzień 1 maja święcili pięściarze wraz ze społeczeństwem pobliskiego portu rybackiego Władysławowo. Uczestnicy obozu wzięli udział w pochodzie, a nasi czołowi olimpijczycy Chychła i Antkiewicz kroczyli w kolumnie przodowników pracy”.
W ostatnich dniach pobytu w nadmorskiej miejscowości, zawodnicy oczekiwali z niecierpliwością, aby sztab trenerski podał skład reprezentacji na zbliżające się mistrzostwa. Po konsultacjach został wyłoniony dziesięcioosobowy zespół, który miał walczyć w Warszawie. Feliks Stamm w obecności działaczy GKKF i pięściarzy wymienił następujące nazwiska reprezentantów, których zabierał do Warszawy: Henryk Kukier, Zenon Stefaniuk, Józef Kruża, Aleksy Antkiewicz, Leszek Drogosz, Zbigniew Pietrzykowski, Zbigniew Piórkowski, Tadeusz Grzelak, Bohdan Węgrzyniak i Zbigniew Chychła. Następnie bokserzy ci wyjechali do stolicy, a tam zostali zakwaterowani w hotelu „Polonia” i przebywali w nim do zakończenia mistrzostw; treningi zaś zorganizowano im na Bielanach w Akademii Wychowania Fizycznego.
W prasie sportowej przed mistrzostwami pojawiły się krótkie sylwetki pięściarzy, które przypominały ich sportowy dorobek oraz wskazywały źródło ich sukcesów, na przykładzie Z. Chychły: „po wojnie w warunkach stworzonych przez Polskę Ludową talent Zygmunta Chychły zajaśniał pełnym blaskiem”.
Był on rzeczywiście utalentowanym zawodnikiem, a to przekładało się na znakomite wyniki. Jako złoty medalista olimpijski z Helsinek oraz obrońca tytuły mistrza Europy, słusznie zaliczany był do faworytów zbliżających się zawodów w Warszawie. Rzecz jasna sukcesy odnosił także w Polsce, było on 4-krotnym mistrzem kraju z 1948, 1949, 1950 i 1952.
Choć po Olimpiadzie w Helsinkach występ jego stał pod dużym znakiem zapytania, gdyż po powrocie z igrzysk dowiedział się, że jest chory na gruźlicę. Załamał się i zamierzał zakończyć karierę sportową. Zmienił jednak zdanie, choć jak pokazał przyszłość nie na długo.
W niedziela 24 maja w hali Gwardii miały miejsce walki finałowe. Po zwycięskim pojedynku Leszka Drogosza, kiedy Polacy na koncie mieli cztery złote medale, na ring wchodził Zygmunt Chychła. Była kolejna szansa na złoty medal, w co mocno wierzyli kibice zgromadzeni w hali. Zwycięstwo to byłoby podwójne, gdyż przeciwnikiem polskiego boksera był reprezentant ZSRR Siergiej Szerbakow. Znali się doskonale, walczyli ze sobą trzykrotnie, bilans rywalizacji korzystny była dla polskiego zawodnika, który wygrał dwa pojedynki. Tę najważniejszą walkę wygrał w Helsinkach, zdobywając złoty medal olimpijskich. Dlatego zawodnik radziecki był żądny rewanżu w Warszawie. Zapowiadała się ciekawa walka.
Pierwszy gong rozpoczął pojedynek o tytuł mistrza Europy w wadze półśredniej. Był on równie emocjonujący jak poprzednie ich walki, obaj zadawali mnóstwo ciosów, wiele dochodziło do celu, mogło się to podobać publiczność, która dopingowała Polaka, lecz nie miała pewności, że pokona zawodnika radzieckiego. Walka stała na wysokim poziomie i była bardzo wyrównana. Żaden z zawodników nie zdołała osiągnąć wyraźnej przewagi, tym bardziej sędziowie mieli duży problem z ustaleniem zwycięzcy. Ostatni gong kończy pojedynek, wszystkie oczy zwrócone w stronę sędziów: „Wreszcie zapala się zielone światełko! W rogu Chychły! Lecz sędziwie punktowi również nie są zgodni – obok dwóch zielonych lampek pali się jedna czerwona. Lecz wynik zapadł. Radość widowni nie ma granic. Mistrz olimpijski jako piąty z Polaków zdobył tytuł najlepszego pięściarza Europy”.
Polscy pięściarze zdobyli pięć złotych medali i w klasyfikacji ogólnej zajęli pierwsze miejsce, wyprzedzając reprezentantów ZSRR. Był to ogromny sukces polskiego boksu. Po zakończonych zawodach uroczyście pożegnano uczestników X Mistrzostw Europu w Boksie, w związku z tym głos zabrał Przewodniczący GKKF Włodzimierz Reczek, który stwierdził, że: „X Mistrzostwa Bokserskie Europy dobiegły końca. 119 zawodników prowadziło twardą, ale piękną i rycerską walkę o zaszczytne tytuły mistrzów i wicemistrzów Europy. 19 krajów zmierzyło swe siły na ringu, walcząc o drużynowe zwycięstwo. Nasze wspaniałe zawody były przeglądem najlepszych zawodników i najlepszego boksu amatorskiego”.
Nie wspomniał w swym przemówieniu o pewnym dość istotnym szczególe, gdyż nie był zadowolony z wyniku jednego z pojedynków. Gdyby o tym wspominał, prawdopodobnie mógłby liczyć się z odpowiednią reakcją kibiców, stąd postanowił swoim niezadowoleniem podzielić się wyłącznie z towarzyszami z KC PZPR. Nie zgadzał się on z decyzją sędziów, po zwycięstwie Zygmunta Chychły nad Siergiejem Szczerbakowem, gdyż uważał że złoty medal należał się zawodnikowi radzieckiemu, który w ten sposób został skrzywdzony.
Na szczęście Zygmunt Chychła nie został pozbawiony złotego medalu. Niestety w tym samym roku, postanowił zakończyć karierę sportową ze względu na pogarszający się stan zdrowia. Wyemigrował do RFN, gdzie zmarł w 2009 r.

sobota, 8 czerwca 2013

Próba prowokacji SB wobec Witolda Woydy, w trakcie olimpijskich zmagań

Igrzyska w Monachium były ostatnimi, w których brał udział Witold Woyda – jeden z najlepszych polskich szermierzy. Zdobył tam dwa złote medale (indywidualnie i drużynowo). Sukces ten osiągnął, pomimo że SB miała prowadzić wobec niego podstępną intrygę.

Igrzyska olimpijskie z 1972 r. zapisały się nie tylko na kartach historii sportowych zmagań, lecz także (a może przede wszystkim) w najnowszych dziejach politycznych Europy wieku XX. Palestyńscy terroryści walczący o niepodległość swojego kraju, zaatakowali wioskę olimpijską, zaś za zakładników wzięli izraelskich sportowców. Nieudane negocjacje oraz próba odbicia uwięzionych zakończyła się tragicznie. Jednak przewodniczący MKOl Avery Brundage podjął twardą decyzję, aby nie przerywać zawodów, wypowiadając pamiętne słowa: „The games must go on”.
Po zakończeniu olimpiady w polskiej ekipie dopisywały dobre humory, ponieważ nasza reprezentacja wracała do kraju z siedmioma złotymi, pięcioma srebrnymi i dziewięcioma brązowymi medalami. Zadowolenia nie kryli także działacze Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki, którzy na podsumowujących spotkaniach ze sportowcami szczególnie podkreślali sukces piłkarzy Kazimierza Górskiego, lecz nie zapominali również o triumfie szermierzy, z duma podkreślając, że: „Doskonały poziom floretu zapewnił realizację zadań całej dyscyplinie”
Przed igrzyskami liczono na zdobycie w klasyfikacji łącznej przez reprezentację Polski dziewiętnastu punktów; tymczasem udało się zdobyć punkt mniej, z czego sami floreciści uzyskali piętnaście punktów, głównie dzięki znakomitej postawie Witolda Woydy, Marka Dąbrowskiego, Arkadiusza Godla, Jerzego Kaczmarka i Lecha Koziejewskiego. Na ich sukces, zdaniem działaczy sportowych : „złożyło się wiele elementów: odpowiedni dobór zawodników do reprezentacji, odważne stawianie na młodszych, utalentowanych zawodników, rywalizacja o miejsce w reprezentacji i wzorowa praca trenera”.
Bezapelacyjnym bohaterem stał się jednak Woyda. Jeden z jego największych rywali, Francuz Christian d'Oriola, tak skomentował występ polskich florecistów na olimpijskich zawodach, szczególnie podkreślając rolę ich lidera: „Woyda był wspaniały. Turniej indywidualny wygrał dzięki swoim niespożytym siłom, sprawności fizycznej i żywotności. W turnieju drużynowym rzucił na szalę całą swoją wiedzę, całą szermierczą mądrość. O ile pierwszy medal zdobył »nogami«, o tyle drugi – »głową«. Potrafił w krytycznym momencie poderwać kolegów, scalić wokół siebie drużynę. Jest ona doskonała. Błyskotliwa technicznie, młoda wiekiem. Wróżę Polakom panowanie we florecie przez długie lata”.

Zakulisowa intryga SB

Tymczasem SB kontynuowała operację kryptonim „Sportowiec”( 1970–75), inwigilując Woydę również w trakcie olimpiady. Podejrzewano go o współpracę z amerykańskim wywiadem, ale przez dwa lata trwania dochodzenia służbom nie udało się wykazać prawidłowości tych przypuszczeń. Tuż przed rozpoczęciem igrzysk jeden z funkcjonariuszy zaangażowanych w operację „Sportowiec” zanotował: „nie można liczyć na przypadek lub w nieskończoność realizować czasochłonnych i kosztownych przedsięwzięć”.
Trzeba było szukać nowych sposobów inwigilacji szermierza, ponieważ według przełożonych trwało to już za długo, a rezultatów z prowadzonych działań nie było. Edward Kopeć, jako oficer prowadzący operację, zamierzał wykorzystać pobyt Woydy w Monachium w celu: „pobudzenie go do rozmów i sprawdzenie jego postępowania wobec służb specjalnych”.
Przygotowana przez esbeka kombinacja operacyjna miała na celu przeprowadzenie pozorowanego werbunku sportowca przez „wywiad brytyjski”. Oczywiście w rolę fikcyjnego pracownika obcego wywiadu miał się wcielić funkcjonariusz peerelowskiego aparatu represji. Ta wyrafinowana prowokacja wymierzona w sportowca zaakceptowana została następnie przez naczelnika Wydziału I Departamentu II MSW, który podkreślał, że: „nie można zrezygnować z prowadzonego dochodzenia i należy dążyć do jego całkowitego wyjaśnienia”.
W MSW liczono, że skuteczne przeprowadzenie tej operacji rozwieje wątpliwości, czy Woyda rzeczywiście współpracował z obcym wywiadem, gdyż w resorcie spraw wewnętrznych pojawiały się takowe wątpliwości; sugerowano, że sportowiec miał czekać na odpowiedni moment, kiedy będzie miał większe możliwości rozpoczęcia działalność agenturalnej na rzecz obcego państwa, lecz nie jako szermierz, tylko jako dziennikarz zatrudniony w redakcji sportowej Telewizji Polskiej, gdzie miał - zdaniem SB- pracować po zakończeniu kariery sportowej(Po zakończeniu kariery Woyda został zatrudniony w katowickim „Sporcie”, w oddziale warszawskim).
Tymczasem w notatce sygnowanej przez naczelnika Wydziału I Departamentu II MSW (przełożonego Kopcia), czytamy, że według ustaleń SB Woyda mógł postąpić trojako wobec domniemanej propozycji współpracy z wywiadem amerykańskim, a mianowicie: „zgodził się na współpracę i przyjął zadania perspektywiczne do realizacji po ustawieniu się w życiu i zajęciu odpowiedniej dla wywiadu pozycji zawodowej; nie zgodził się na współpracę lub bezpieka została celowo wprowadzona w błąd (co wywiad PRL kategorycznie wyklucza)”.
Te wątpliwości miała rozwiać kombinacja, której głównym architektem był Kopeć, wieloletni pracownik Urzędu Bezpieczeństwa, a następnie Służby Bezpieczeństwa (1952–85). Operacja miała rozpocząć się 26 sierpnia, czyli w dniu wyjazdu szermierzy do Monachium.

Scenariusz kombinacji operacyjnej

Przebieg operacji, który wyłania się z notatki służbowej oficera prowadzącego zakładał, że w trakcie igrzysk w „dogodnych warunkach” sportowca miał odwiedzić funkcjonariusz Departamentu I MSW (wywiadu) i po dłuższej rozmowie z nim, miał przedstawić się jako pracownik „wywiadu brytyjskiego”, który zamierza pozyskać szermierza do współpracy. Przeprowadzenie rozmowy „werbunkowej” miało na celu zorientowanie się, jak Woyda zachowa się wobec stawianej propozycji. SB z pewnością liczyła również na to, że przy okazji sportowiec może ujawnić fakt współpracy z wywiadem amerykańskim, lecz bez względu na wynik rozmowy zakładano, że Woyda swoim zachowaniem naprowadzi funkcjonariuszy SB na: „szereg nowych okoliczności […], o ile jest z nim [wywiadem amerykańskim – przyp. A.C.] związany”.
Jednocześnie scenariusz prowokacji przewidywał, że w tym samym czasie w ekipie polskich szermierzy miał pojawić się „zakamuflowany” pracownik Departamentu II MSW, który swoim zachowaniem miał zwrócić na siebie uwagę Woydy, aby ten rozpoznał w nim pracownika kontrwywiadu PRL. Działanie to miało być próbą uwiarygodnienia – w oczach sportowca – pracownika „wywiadu brytyjskiego”, który wcześniej prowadził z nim rozmowę. Potwierdza to notatka służbowa Kopcia, który zanotował, że: „szczególnie widoczny [pracownik Departamentu II MSW – przyp. A.C.] miał być podczas powrotu Woydy z pozorowanej rozmowy werbunkowej”.
SB liczyła, że w przyszłości tę prowokację można by wykorzystać podczas rozmowy z figurantem. Uzależnione to było oczywiście od rezultatów kombinacji operacyjnej, a przede wszystkim od zgody przełożonych na podjęcie takiej rozmowy. Zakładając hipotetycznie, gdyby do takiej rozmowy doszło w przyszłości, to: „oficer prowadzący podczas rutynowej rozmowy z figurantem miał zapytać, czy podczas pobytów za granicą sportowca usiłowali nawiązać z nim kontakt pracownicy obcego wywiadu, proponując mu współpracę”. Funkcjonariusz SB notatkę kończy stwierdzeniem:„ciekawe będzie jego stanowisko i interpretacja”.
Po przeprowadzeniu kombinacji miała zostać podjęta decyzja w MSW, jaką taktykę i formę pracy operacyjnej podjąć w dalszym etapie inwigilacji wobec Woydy. W dokumentach jednak nie ma informacji, czy opisywana prowokacja została przeprowadzona. Jest natomiast informacja, że SB nie udało się potwierdzić działalności szpiegowskiej Woydy.
W ramach prowadzonej operacji o kryptonimie „Sportowiec” Woyda pozostawał w zainteresowaniu SB przez wiele lat, a także w pierwszych latach, kiedy wyjechał na Zachód. Opuszczając ojczyznę w 1975 r., pewnie nie zdawał sobie sprawy, że zobaczy ją ponownie dopiero na początku lat 90. Dziś w Warszawie odbywa się coroczny turniej dla młodych adeptów szermierki im. Witolda Woydy, w którym udział biorą zawodnicy z całego świata. Znakomity sportowiec, a przede wszystkim przyzwoity człowiek, doczekał się godnego upamiętnienia w Polsce. Dlatego należy docenić wysiłek organizatorów turnieju, szczególnie pana Tomasza Malanowskiego i życzyć powodzenia.
Witold Woyda zmarł po ciężkiej chorobie 5 maja 2008 r. w USA, pochowany zaś został na Powązkach w Alei Zasłużonych.

Brazylijski gwiazdor w ŁKS Łódź

Nasi grupowi rywale w walce o mundial – Anglicy w ostatnim meczu towarzyskim zremisowali z Brazylią 2–2. Organizatorom przyszłorocznych mistrzostw świata remis zapewnił Paulinho, który kilka lat temu był zawodnik… ŁKS Łódź.

Dziś z powodzeniem występuje w brazylijskim zespole Corinthians Sao Paulo, z którym zdobył tytuł mistrzowski w sezonie 2010/2011. Jest również kadrowiczem Luiza Felipe Scolariego, zapewne znajdzie się także w szerokiej kadrze na przyszłoroczny Mundialu. Być może w niedługim czasie zmieni klub, gdyż kilka europejskich zespołów rozpoczęło właśnie wyścig o młodego Brazylijczyka. Piłkarskie wróble ćwierkają, że piłkarz będzie występował w następnym sezonie w Interze Mediolan. Mimo że włoska drużyna nie zakwalifikowała się do europejskich pucharów, to sam zawodnik miał wyrazić chęć gry w drużynie z Mediolanu. Jak będzie? Czas pokaże.
Tymczasem sześć lat temu zawodnik ten rozgrywał swoje mecze na stadionie przy al. Unii Lubelskiej 2 w Łodzi, gdzie na co dzień występują piłkarze ŁKS. Właśnie barw tego zespołu bronił Paulinho w sezonie 2007/2008. Został pozyskany wówczas z litewskiego klubu FC Vilnius, gdzie występował we sezonie wcześniejszym. W łódzkiej drużynie rozegrał w sumie 17 spotkań w ekstraklasie, występował na pozycji obrońcy, nie zdołał jednak wpisać się na listę strzelców. Cóż, gdyby nie pewien drobny szczegół, to powinniśmy być zadowoleni i dumni, że w polskim klubie występował obecny reprezentant Brazylii.
Historia ta niestety ma smutny epilog. I nie mam tu na myśli wyłącznie łódzkiego klubu, lecz problem ten jest znacznie szerszy. Okazało się, że Brazylijczyk nie zdołał przekonać do siebie włodarzy klubu. Przyszedł za darmo, a następnie pozwolono zawodnikowi odejść za darmo, nie widząc dla niego miejsca w Łodzi. Spakował się i wyjechał do Brazylii.
Innego zdania byli skauci słynnego Corinthians, którzy dostrzegli w nim olbrzymi potencjał. Dlatego w dwa lata po wyjeździe z Polski postanowili zaproponować piłkarzowi kontrakt. Ten zgodził się na przedstawione mu warunki, złożył podpis i obecnie zalicza się do kluczowych postaci klubu z Sao Paulo.
Może dlatego polskim trenerom tak trudno na europejskim rynku pracy. Doskonałym przykładem z ostatnich miesięcy może być postać Franciszka Smudy, który przez lata marzył o prowadzeniu niemieckiego zespołu. Po Euro 2012 dostał taką szansę. Choć klub nie zaliczał się do potentatów (walczył o utrzymanie), to były trener kadry szybko wrócił do ojczyzny. Przypomnę, że zespół prowadzony przez Smudę nie występował w najwyższej klasie rozgrywkowej u naszych zachodnich sąsiadów. Mimo to nie udało się trenerowi uchronić drużyny przed spadkiem. Na szczęście w Polsce może liczyć na wyrozumiałość. Po kiepskim okresie w karierze, od nowego sezonu prawdopodobnie będzie prowadził krakowską Wisłę.
Tak na marginesie. Przypomniało mi się wydarzenie, które miało miejsce kilka lata temu, a bohaterem anegdoty był trener ŁKS Łódź Piotr Świerczewski, który zaliczył 70 występów w reprezentacji Polski. W taki oto sposób starał się on przekazać założenia taktyczne swoim podopiecznym, w końcowym okresie gry: „Adams, już musimy na chaos. Adams, dwie minuty, powiedz mu – na chaos. Musimy tam, żeby walił, bo nie ma czasu”.